wtorek, 5 stycznia 2016

obecność

Wczoraj czułam, że dopada mnie przeziębienie. Pojawił się kaszel, z nosa spływał katar, a w oczach ukazały się ropne łzy. Czułam się dosyć słabo - chociaż wewnątrz doświadczałam dużego pokoju i radości, przez co nawet niedomagająca fizyczność w ogóle nie utrudniała mi życia. Wieczorem, kiedy już zgasiłam górne światło, a mój pokój oświetlała bardzo antyczna lampa dawnej właścicielki, pojawił się lęk. To niezaleczona przeszłość zaczęła dawać się w kość. 
Napisałam do mojego najlepszego przyjaciela. Mimo że przebywał w innym kraju, dość szybko mi odpisał. Zaczęliśmy rozmawiać. On rozumie więcej od innych - widzę to i czuję. Zna mnie niemal na wylot - choć nasza znajomość nie sięga nawet roku. 
Nie mogłam zasnąć. Przed oczyma pojawiły się trudne sceny sprzed kilku lat. Smutek, żal, poczucie porażki... Moja rzeczywistość?
Zaczęłam ryczeć - a obok nie było nikogo, kto by przytulił. Tak bardzo czułam, że tego potrzebuję. Zaczęłam wyć i zagryzać wargi zębami - ale nikogo nie było... Zapragnęłam czyjejś obecności - tak po prostu. Ale nikogo nie było. I nie zapowiadało się, że ktoś przyjedzie. W końcu... przecież to była druga w nocy!

Pisaliśmy ze sobą dość długo. Padło wiele słów żalu z mojej strony. Nawet w stosunku do tej osoby - mimo że nic złego mi nie zrobiła. Żal, smutek, ból. 
I wspomnienia, które przytłaczały do tego stopnia, że miałam ochotę krzyczeć, zapomnieć, umrzeć wraz z nimi. 

Obudziłam się rano ze świadomością, że poprzedniej nocy mogłam skrzywdzić tego, na którym tak bardzo mi zależy. A przecież tego nie chciałam! Napisałam mu o tym. A on?

Don't worry, I understand why... 

Wystarczy, by czuć się kochaną. 

Nie pojechałam na uczelnię. Czułam się na tyle źle, aby zostać w domu. Wczoraj rano umówiłam się jednak z dziadkiem, że do niego przyjadę. Dzwonię do niego. 
- Halo, dziadek, Agata z tej strony.
- A witaj, Agatko.
- Dziadek, wiesz co? Przeziębiłam się... 
- Słyszę po głosie. A wpadniesz dzisiaj? Nie bój się, nie zarazisz mnie.
- Właśnie...
- Możemy się napić piwa, na pewno dobrze ci zrobi.

Przekonał mnie. Mimo że dzwoniłam, by powiedzieć: nie dam rady, chcę przełożyć to spotkanie. Wiedziałam, że na mnie czekał. Nie widział mnie w końcu od tygodnia - ostatni raz, gdy wyjeżdżałam do Brańszczyka. Tęsknił, tak po prostu. Choć biologicznie nie jest nawet moim dziadkiem. Choć mogłabym mówić per "pan" - i tak pewnie zaleciłby mi każdy, kto nas nie zna. A my? Jesteśmy przyjaciółmi. Mimo że on skończy w tym roku 89 lat, a ja dopiero 23.

Kiedy jechałam do niego, przypomniało mi się, aby kupić bilet miesięczny. Stanęłam w kolejce. Nie była długa. Jednak zniecierpliwienie, tak czy siak, dało mi się we znaki. Podjechała moja kolejka. I odjechała beze mnie - nie zdążyłam kupić biletu. Następna za 15 minut - to szmat czasu, jeśli na zewnątrz termometry wskazują na -13 stopni Celsjusza (odczuwalne -19). 
Podchodzę do kasy. Mocno silę się, aby się uśmiechnąć.
- Poproszę ten sam bilet - mówię, podając kartkę z zeszłego miesiąca.
- Od dzisiaj?
- Oczywiście.
Pani uśmiechnęła się tak szczerze, że serce - mimo temperatury - zaczęło mi topnieć. 
- Dziękuję pani bardzo - mówię - musi być pani w tej budce zimno, ale ma pani bardzo ładny uśmiech. 
- Dziękuję. Staram się odwzajemniać go dla dobrych ludzi.

Zamurowało mnie. Odwzajemniać? Dla dobrych ludzi? A ja tak bardzo źle się czułam... Tak bardzo się na ten uśmiech siliłam... Tak mocno...

Pojechałam do dziadka. Wypiliśmy herbatę, a nie piwo - ale nie potrzebowałam więcej. Wystarczyła mi tylko jego obecność. A jemu moja. 

Zrozumiałam. Nie potrzebuję wielkich rzeczy. By być szczęśliwą, wystarczy mi czyjaś obecność. Taka zwyczajna, codzienna. Świadomość, że nie jestem sama. Że ktoś tęskni, pragnie spotkania, odczuwa pustkę, gdy mnie nie ma. Kiedy wystarczy uśmiech, trzymanie za rękę, pocałunek w policzek, przytulenie. Gdy łzy nie smakują gorzko - bo są wylewane w rękaw Drugiego, a nie zimną poduszkę czy koc, którym opatulam się, skurczając boleśnie nogi. 

Pod koniec zeszłego roku robiłam małe podsumowanie. Pisałam też plany na następny rok. Nauka języka szwedzkiego, podjęcie innych zadań, kolejne wyjazdy autostopowe... Dzisiaj, w końcu!, zrozumiałam, że... że nie to jest ważne. 

Moja codzienność, moja rzeczywistość to coś znacznie więcej niż to, co robię. Oglądanie gwiazd nigdy nie smakuje tak dobrze jak wtedy, gdy patrzę w niebo z drugą osobą. Książki opowiedziane innym pozostają w nas dłużej niż czytane w samotności. A miłość? Bez Drugiego pozostaje tylko pragnieniem.

Dzisiaj nie chcę już planować, że będę robić wypasione na maksa rzeczy. Odwiedzać kolejne kraje. Czytać mądre książki czy opływać w zarobione wcześniej pieniądze. Teraz jestem przekonana, że wystarczy mi tylko i aż jedno: przeżywać, smakować, doświadczać (można dodać inne słowa) moje życie przy boku Drugiego. 

Doświadczyłam miłości, która daje lecz nie wymaga. Która pozwala być blisko, a jednocześnie odejść. Która JEST, gdy inni przestają być.

Która uśmiecha się - zwyczajnie, po prostu. 

Najczęściej jednak milczy. Słucha. JEST.  Pragnie BYĆ.



Nie pragnę niczego innego, jak tylko umrzeć i kochać Boga. Albo śmierć, albo miłość, ponieważ życie bez miłości jest gorsze od śmierci. Św. o. Pio

niedziela, 3 stycznia 2016

szczęście

Gdy oczy same kleją się ze zmęczenia. Gdy świadomość, że zrobiłeś coś dobrego daje ci poczucie spełnienia i prawdziwej radości - wskutek czego, pomimo mocnego zmęczenia, nie potrafisz zasnąć. Kiedy przed oczyma pojawia się obraz ludzi, których tak zwyczajnie, po prostu, pokochałeś. Gdy zrozumiałeś, że nie potrzeba wielu słów, wystarczy cicha obecność i trzymanie za rękę.

Jeśli ktoś zapyta mnie, czym jest dla mnie szczęście, chciałabym mu odpowiedzieć: spójrz w oczy Drugiego. Pocałuj tego, którego rzadko ktoś całuje. Dotknij ręki, która ciebie dotknąć nie potrafi - bo paraliż, bo wykręcenie, bo może tej ręki nawet nie ma... Spróbuj zanurzyć swoją dłoń w dłoni Drugiego, a jeśli to niemożliwe, dotknij twarzy naznaczonej cierpieniem. I nie oczekuj, że coś się stanie. Nie oczekuj, że ktoś odpowie ci uśmiechem.
Ale zdziw się...
bo życie jest piękne.

Kuba, lat dwadzieścia pięć. Wykręcona twarz, ręce, nogi. Paraliż. Po ludzku - przykro na niego patrzeć. Jego wygląd wzbudzić może jedynie żal. Można byłoby znienawidzić Boga za to - z pozoru - marne życie. Wózek, łóżko, cierpienie...
To w Jego oczach znalazłam Chrystusa - i to wcale nie jest żaden slogan. Nie wbudzał we mnie ani odrazy, ani współczucia. Kiedy patrzyłam w jego spragnione bliskości Boga oczy, gdy widziałam wzruszenie malujące się podczas Mszy świętej w ciemnych oczach... Zaprzyjaźniliśmy się. Zaczęliśmy porozumiewać bez słów. Uśmiech za uśmiech.
Kuba - pytałam - chcesz pić? Jeśli tak, uśmiechnij się... 
Potem miałam problem... Kubuś robił mnie w konia. Ciągle się uśmiechał. Był szczęśliwy.
Po prostu.

Na pytanie o chęć wypicia wody uśmiechał się lub zwyczajnie skinął głową. To znak, że można podać napój... oczywiście, przez słomkę. Pił wolno, przełykając ślinę raz za razem. W międzyczasie kolejny uśmiech. Rozbrajający, od ucha do ucha. 

Dzisiaj miałam dyżur nocny. Spałam pół godziny w pociągu (dlatego notka może być nieskładna, może ją jutro pozmieniam, może nie - nie wiem). Przychodziłam do pokoju Kuby. Miał jedną ze spokojniejszych nocy podczas tych kilku dni. Udało mu się przespać kilka godzin. W tym czasie uwielbiałam się na niego patrzeć. Po prostu. W myślach powtarzały się słowa, które tak mocno chciałam mu powiedzieć w dniu wyjazdu: kocham cię, zwyczajnie cię kocham.

Ale nie potrzebowałam mówić. Jego uśmiech zdradzał, że czuł się bezpiecznie.

Zapytałam, czy chce się za mnie pomodlić - a ja będę za niego. Bardzo mocno się uśmiechnął. Zgoda, umowa stoi. Kto wie, może dzięki tej modlitwie będę miała jeszcze siłę, aby do niego przyjechać, aby podać kubek, usiąść, zrobić mały masaż ramion czy dotknąć dość bujnej ciemnej czupryny... Kto wie?
A moja modlitwa?
Wystarczy Obecność.
Wiem. Doświadczyłam.

Dzisiaj chciałam krótko. Znów wyszło, jak wyszło, ale cóż. 

Jeśli ktoś zapyta mnie, czym jest dla mnie miłość...

co mu odpowiem?

Szukaj. 
Jest.

Bliskość.
Relacja.
Zaufanie.

Kocham cię, po prostu cię kocham.

sobota, 26 grudnia 2015

Podsumowanie

Kiedy we wrześniu jechaliśmy z Leszkiem autostopem do Medjugorie (ostatecznie nie udało nam się dojechać), nie raz miałam ochotę krzyczeć. Wcale nie był to krzyk radości. Jakimś cudem - z moim przesiąkniętym wredotą charakterem - nie mieliśmy wielkich sprzeczek, a nawet w momencie, gdy kilkudniowe zmęczenie zdawało się brać nad nami górę, mieliśmy odwagę przyznać się do błędu i przeprosić. 
Sama podróż na długo zapadnie mi w pamięci. Nigdy wcześniej nie spałam pod gołym niebem w lesie, a tym bardziej na torach (oczywiście, nieczynnych), czy tym bardziej pod wiaduktem w centrum austriackiej stolicy. Nie przeszkadzał mi wówczas odór, który dochodził z oblanego moczem słupa, jakieś 20 cm od mojej głowy. Nie przeszkadzały nawet jadące - tak obok nas, jak nad nami - samochody. Nie czułam żadnego większego bólu - choć wtedy przeszlismy kilkanaście kilometrów z kilkukilogramowymi plecakami. 

Wtedy liczyły się dla mnie moje intencje, z którymi podróżowałam. 

I choć do celu nie udało nam się dotrzeć, najważniejsze było to, co wydarzyło się po drodze. 

Siegam pamięcią do jeszcze wcześniejszych wydarzeń. Brańszczyk nad Bugiem, rekolekcje dla osób z niepełnosprawnością. Moja Dominisia, najbardziej pozytywna, ale i uparta osoba, którą poznałam. Niewidoma Monika, która widzi więcej, wierzy bardziej niż inni. Pan Leon - człowiek ziejący pokojem. Tomek z zespołem Downa, który co dzień przychodził, przytulał i mówił, że mam się uśmiechnąć. Inny Tomek, w wieku mojego taty. Zmieniałam mu pieluchy podczas dyżuru nocnego. Nie wstydził się - przyzwyczajony... Za to uśmiechnął takim uśmiechem, że nawet moje, wysmagane elektryczną szczoteczką do zębów uzębienie, wymięka przy jego radości. 

Panie Jezu - modliłam się każdego dnia tam - po co ją tu jestem? 

Kiedyś wydawało mi się, że chrześcijaństwo to przede wszystkim "ofiara" z siebie. Wszyscy święci się "zapierali", wyrzekali świata. A ja? Nie miałam łodzi ani nie łowiłam ryb jak św. Piotr, za to posiadałam... sieć kontaktów, szczególnie internetowych. Pisanie bloga, facebook, liczenie lajków, szukanie społecznego uznania. Nie pasowałam do wykreowanego przez siebie obrazu idealnego świętego. "Bądź grzeczna ", powtarzała mi mama. "Pokorne cielę dwie matki ssie", przypominała w gimnazjum polonistka. 

A tam, w Brańszczyku, a potem i na autostopie, zrozumiałam, że nie o to chodzi w chrześcijaństwie. 

Pamiętam modlitwy moich chorych. Często bardzo odważne i szczere. Bóg jest Ojcem, da, jeśli poproszę. Może będę czekać kilkadziesiąt lat, ale się pomodlę. Jak Monika. 35 lat, od trzydziestu niewidoma. Co dzień, kilka razy dziennie, niczym mantrę: o przywrócenie wzroku. Choć, szczerze mówiąc, myślę, że jej niepotrzebny. Ta wrażliwość... Ona widzi więcej od innych.

Albo te rozmowy... Czasem z akceptacją, niekiedy z wyrzutem. Szczere, niekiedy do bólu.

Napisałam wczoraj mojemu ojcu duchowemu, że ludzie niepełnosprawni, szczególnie ci najbardziej " pokrzywdzeni ", są dla mnie tym, kim chciałabym być. Bez udawania, zbędnych masek, kolorowania rzeczywistości, sztucznego uśmiechu, bez przejmowania się " pierdołami".

Panie Jezu, po co ja tu jestem?

Minęło kilka miesięcy. Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Przeżarłam się - Mama zrobiła bardzo dobrą sałatkę. Leżąc na łóżku, myślę o tych, których spotkałam w ubiegłym roku. Niektórych może pierwszy i ostatni raz. Niestety, wszystkich twarzy nie umiem zapamiętać - choć się staram. Niektórych  ludzi jedynie minęłam - w tunelu dworcowym, w kolejce do dziekanatu czy innym publicznym miejscu. Z innymi zamieniłam słowo czy krótkie spojrzenie. Inni zagościli na dłużej - choć moje życie mija i coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że tych naprawdę bliskich mogę policzyć na palcach - i to jednej ręki.

Dlaczego o tym dziś piszę?
Nie po to, by się pochwalić, jaka jestem odważna - bo nie jestem (wystarczy spojrzeć, kiedy ostatni raz byłam u lekarza...).
Nie po to też, by powiedzieć, jaka to nie jestem wrażliwa (ci, którzy żyją ze mną na co dzień, wiedzą o tym doskonale).

Dziś... jestem zdumiona. Bo nie wiem, dlaczego mimo tego wszystkiego, co robię i jaką świnią jestem (przepraszam, Bartolo), mogłam tego wszystkiego doświadczyć.

"Bóg Cię kocha", powiedział mi, w dzień ojca 2009 pewien jezuita. Wtedy to były słowa... Trochę magiczne, nie do końca zrozumiałe.

Dziś...?

Coraz bardziej czuję się takim Abrahamem. Nie wiem, dokąd idę i co będę robić za miesiąc, a tym bardziej kilka lat. Ale chcę mieć nadzieję, że to wszystko ma sens.
Po kilku miesiącach widzę więcej niż na początku...

Panie, dlaczego ja? - zapytałam.

Odpowiesz? Odpowiedziałeś?

Przywróć mi słuch.

niedziela, 22 listopada 2015

I thirst for you

Nad łóżkiem, obok krzyża, zawiesiłam wczoraj napis po angielsku I thirst for you! Mój pokój od jakiegoś już czasu stał się dla mnie miejscem bardzo ważnym, niemal sakralnym. To tu, w poduszkę, wylewam swoje łzy. Tutaj, ostatnio częściej, spotykam się z ludźmi, których lubię, którym ufam, którzy są mi zwyczajnie bliscy. Tutaj mogę odpocząć i nabrać dystansu do rzeczywistości. Tutaj toczą się rozmowy - również te internetowe - które pomagają mi iść dalej, mimo że czasem chciałabym wrócić.
I choć może nie zawsze jest tak czysto, jak w kaplicy (szczególnie sióstr zakonnych), to jednak... :)

Mam tendencję do wspominania przeszłości. I o ile mnie to niekiedy męczy, o tyle dzisiaj się cieszę. Cieszę się, gdyż widocznie życie jest dla mnie ważne. Widzę i pragnę doświadczyć, a te doświadczenia zapamiętać. Pamięć do szczegółów - chyba to mocno mnie określa. I choć często nie wiem, jaki kolor sukienki miała jakaś dziewczyna (a może nosiła spodnie?), chociaż nie pamiętam, czy posiadała proste, a może mocno kręcone włosy, o tyle często zapamiętuję oczy Drugiego, a także to, jak wyglądało nasze Spotkanie.

Ci, co mnie znają, wiedzą, że jestem gadułą. Lubię rozmawiać, po prostu. Uwielbiam dzielić się tym, jak żyję. Jednak prawdziwym momentem wytchnienia jest dla mnie chwila, gdy mogę po prostu zamilknąć. Wobec niektórych sytuacji nie da się nic powiedzieć. 

Nie sposób ująć w słowa choćby cierpienia. Wobec tego tematu często jesteśmy bezradni. Możemy racjonalizować. Mówić: wina papierosów, kierowca-pijak, bezdomny ćpun... i tak dalej. Jednak to tylko część prawdy. Za tym palaczem, za tym alkoholikiem, za każdym bezdomnym, za mną samą, ciągnie się moja historia życia. Ciąg znaczeń - często nadanych przez nas samych. Rozterki, niesprawiedliwość, poczucie krzywdy - ale również to, co piękne, kochane, przyjęte. 

I thirst for you!
Im dłużej myślę o tym Słowie, tym bardziej przejmuje mnie radość. I pokój. 
Pragnę... pragnę dla ciebie!

Zakochałam się. Nie wiem, czy tego chciałam. Ale wiem, że zrobiłabym teraz wszystko, aby ta osoba czuła się przeze mnie kochana. Nie, że na to zasługuje. Bo nie, wcale nie musi na nic zasługiwać. Wystarczy mi jej obecność. Po prostu. 

Pamiętam, jak leżeliśmy obok siebie. On i ja. Trzymaliśmy za rękę. Patrzeliśmy prosto w oczy. I nic nie mówiliśmy. Nie trzeba było. Po prostu. Tylko obecność. 

Z obecności zrodziło się zaufanie. Przyjaźń. Szacunek. Potem bliskość, jeszcze większa bliskość.
Zakochałam się. 

I co z tego?

Przecież ta osoba nie wierzy w Boga - jak mówi. 
Przecież ta osoba mówi też, że Kościoła w sumie mogłoby nie być.
Przecież ta osoba...

A ja chcę ją kochać. Po prostu. Nie stawiać progów, po których musi się wspinać. Być - po prostu być. Przyjmować ją taką, jaką jest - z tą jej niewiarą, może poczuciem pustki i bezsensu.

Chciałabym dać jej Chrystusa, który nie jest jakimś religijnym fanatykiem; który przekracza przykazania. Który JEST - szczególnie wtedy, gdy inni ludzie zawodzą.

Pragnę dla ciebie...

Kiedy patrzę na moje życie z perspektywy czasu, coraz bardziej doświadczam, że to ma sens. Każde moje doświadczenie, poczucie porażki, każda mniejsza lub większa "depresja". Każdy dzień bez pieniędzy i bez uśmiechu. Każda osoba, która musiała odejść - albo zwyczajnie chciała, bo przestało jej zależeć. Każdy pocałunek przy świetle ulicznej lampy i każde przytulenie w moim własnym pokoju. 

I nie powiem górnolotnie, że to mnie uczyniło bardziej człowiekiem. Nie mogę - mam nadzieję - być lepszą wersją siebie samej. Już jestem doskonała! Najlepsza! Pocieszę Cię - Ty też taki jesteś. Możesz zachowywać się inaczej, ale nie możesz być lepszy (bo potem znów dojdzie coś, z czym sobie słabo lub w ogóle nie radzisz - i będzie kolejny problem, i poczucie porażki...). 

I w tym wszystkim, chcę wierzyć, przyjmuje mnie Chrystus! Z tą moją niewiarą, poczuciem bezsensu, złamanym sercem, przyjaźniami, które okazały się wykorzystywaniem. To nie jest teoretyczne mówienie jeśli Bóg jest, to MUSI to zrobić... Ani nie jest stwierdzeniem: wierzę, że Bóg jest miłością, bo miałam takie widzenie, proroctwo, że... 

Nie należę do mistyków. Nie miałam żadnych ważniejszych snów ani widzeń. Wręcz przeciwnie, uwielbiam szukać dziury w całym i niekoniecznie zgadzać się z tym, co do mnie mówią. Do tekstów, rozmów, jak i do całego życia, staram się podchodzić krytycznie.

W wakacje byłam na rekolekcjach z osobami niepełnosprawnymi. Pisałam już o tym kiedyś na blogu, chyba nawet nie raz i nie dwa. 

Wczoraj (i w sumie dzisiaj w nocy) pisałam o tym ze swoim kolegą. Dzieliliśmy się doświadczeniami Spotkania, właśnie stąd - z Brańszczyka. Nie byliśmy na jednym turnusie, choć chyba dość podobnie to przeżyliśmy.

Chrystus Król. Ten, który przychodzi w osobach, po których często się nie spodziewaliśmy.

Modlitwy Huberta. Dziękuję Ci za Agatkę, bo podała mi kawę przez słomkę. Nie zapomnę, mam nadzieję, nie zapomnę do końca życia!
Prośby Moniki. Osoby niewidomej od 30 lat - przestała widzieć, gdy skończyła lat 5. Choroba genetyczna. O przywrócenie wzroku. I litania.... Za osoby zmarłe z rodziny. Codziennie to samo, po kilka razy. Wierciła dziurę w brzuchu Jezusowi? Po jakimś czasie modliłam się razem z nią. Wierząc, że ta modlitwa będzie wysłuchana. Choć nie wiem, czy zdrowe oczy są jej potrzebne... Ona często widziała więcej ode mnie.
Rozmowy z Kamilem. Posługiwanie się za pomocą specjalnej książki. Spacer do sklepu na lody. Jego modlitwa, klęcząca - choć zejście z wózka było dla niego dość ciężkie.
Dyskusje z panem Leonem. Jego wózek inwalidzki - niczym tron. Emanujący spokój. Nieprzeciętna inteligencja. I uśmiech, którym zawsze mnie ujmował.
Piotrek. Zanik mięśni. Straszna, ale bardzo kochana maruda. Gdy się modlił, nie mogłam przestać się na niego patrzeć. On wiedział, że jego życie jest cudem - z jego chorobą... Jest jednym z niewielu, którym udało się przekroczyć czterdziestkę.
Moja Dominisia, o której mogłabym tu sporo napisać - choć wiem, że najważniejsze pozostanie i tak między nami. Tutaj mogę tylko dodać, że bardzo za nią tęsknię. Chociaż po 3 dniach miałam jej dość :)

Mam nadzieję, że będziemy razem świętować Nowy Rok tam, w Brańszczyku. 

Chrystus Król. Który przychodzi - i nie oczekuje niczego w zamian. Który daje wolność. Który pozwala być sobą. Który nigdy nie powie mam ciebie dość czy zniszczę cię za to, co zrobiłeś. Taki Chrystus mnie zafascynował, żaden inny.

O s. Elżbiecie pisałam tutaj nie raz. Dzisiaj, w Uroczystość Jezusa Chrystusa - Króla Wszechświata - jeszcze bardziej ją wspominam. W końcu Jemu - jako Misjonarka Chrystusa Króla - całkowicie się oddała. Dla mnie samej wzór prostoty. 
Pamiętam, jak ze mną płakała. Pamiętam, jak dawała mi po kryjomu cukierki. Pamiętam, kiedy rozmawiałyśmy o autostopie - bo pomimo że była rok starsza od mojej babci, szalenie jeździła po Polsce, zatrzymując samochody.
I wreszcie pamiętam bardzo ważną dla mnie rozmowę. O przebaczeniu. O chorobie. O Bogu, który milczy - a przez milczenie mówi najwięcej.

Tak po ludzku - bardzo mi Jej brakuje. 
Choć wiem, że już nie cierpi. 
Choć wiem, że jest szczęśliwa.

Mam z Nią dalej kontakt. Trochę inny, to prawda. 
Już mnie nie przytula. Już nie krzyczy, że zrobiłam się gruba i muszę zacząć biegać. Ani nie planuje kolejnych wyjazdów autostopowych.

Ale jest bliżej mnie niż wcześniej. I ciągle pokazuje mi, jak kochać i przebaczać - tego nauczyła się od swojego Mistrza. 

I thirst... For YOU!

Może i jestem naiwna. Ale dzisiaj jakoś pełna spokoju.

Dzisiejszy dzień jest dla mnie bardzo ważny. Sięgam pamięcią wstecz do tego, co przeżyłam dokładnie 2 lata temu, będąc postulantką w zgromadzeniu sióstr Misjonarek Chrystusa Króla dla Polonii Zagranicznej. Sięgam i... nie dowierzam :) Jak wiele dobra wydarzyło się w tamtym czasie - choć często okupionego łzami, zdenerwowaniem, nocą ciemną czy poczuciem sytuacji z kręgu tych beznadziejnych. 

Dokładnie 2 lata temu grałam w przedstawieniu... syna marnotrawnego. To był dla mnie ważny występ. Szczególnie później, kiedy podeszła do mnie płacząca s. Elżbieta. Na scenie chciałyśmy pokazać, że Bóg pragnie wiecznego Spotkania z każdym grzesznikiem. Płakała. Bardzo płakała. Czuła, że się do Niego zbliża. Że to już ostatnie momenty. Że...

Może to złe słowo, ale rozryczała się w mój rękaw. I - jak gdyby się wstydziła - szybko wyszła z auli. Wybiegłam za nią. Dałam jej... cukierka! Nie tego samego, którym się ze mną wcześniej podzieliła - wtedy inna z sióstr, w podziękowaniu za występ, dała nam słodycze. 

Powiedziała mi wówczas, że nie rozumie tej Miłości, ale chce być Jej wierna. 

I thirst for you... 

Ani ty, ani ja
nie jesteśmy gotowi
aby się spotkać.
Ty... przecież wiesz...
Kocham go bardzo!
Idź dalej swoją drogą.
Na dłoniach
mam dziury
po gwoździach.
Czyż nie widzisz,
że krwawię?
Nie oglądaj się wstecz,
podążaj za mną
i módl się tak jak ja
do św. Kajetana.
bo ani ty, ani ja
nie jesteśmy gotowi
aby się zbliżyć.

Federico García Lorca

niedziela, 15 listopada 2015

po prostu

Jestem niezwykle zbudowana wczorajszą rozmową ze współlokatorami. Nie wiem, która była godzina - może pierwsza, może druga w nocy, na pewno nie wcześniej. Rozmawialiśmy. O wierze i niewierze. Wątpliwościach i tym, co wydaje nam się dziś, na ten moment, dość pewne. Każdy inaczej. Z innego punktu widzenia. Nie chcieliśmy przekonywać się do niczego. Ani zmuszać. Ani nawet udowadniać. Po prostu się dzieliliśmy.
Rozmowa pełna emocji. Chłopaki nie dali mi prawie prawa głosu. Oliwka zasnęła. Byłam sama. Ciężko przebić się wśród chłopaków, szczególnie rozemocjonowanych. Nie było to łatwe. Ale mi to nie przeszkadzało. Czułam, że mogę, ale nie muszę nic mówić, że wystarczy mi posłuchać, co Drugi chce powiedzieć.
A padło wiele słów. Prawdziwych i szczerych. Bez ogródek, ale z szacunkiem i świadomością, że ktoś może, ale faktycznie nie musi

Agix - powiedział do mnie Dawidek - nie zgadzam się z tobą, ale cię szanuję. Szanuję twoją wiarę, bo ty - kurwa - wierzysz, bo ty potrafisz mi to udowodnić. Bo ty masz dowody na tę swoją wiarę takie, że - kurwa - nie wiem, co powiedzieć.

Zaśmiałam się. Nigdy wcześniej o Bogu nie rozmawialiśmy. Może z Oliwką, może mu powiedziała, może...? W końcu są parą, mieszkają razem, gotują i rozmawiają ze sobą... No ale... Ale ja nawet jej samej nic nie udowadniałam. Kwestia doświadczenia i poczucia bliskości Boga jest dla mnie zbyt intymna, by kogoś przekonywać. Mogę się podzielić moim patrzeniem na "te sprawy" - ale to ciągle nie będzie to samo. To ciągle moje idee, mój sposób widzenia rzeczywistości, moje nadzieje, przypuszczenia i...

Myślę sobie: ciekawe, co jeszcze dziś powiedzą.

Kolejne słowa. O tym, że wierzy się w istnienie Boga, ale nawet jeśli On jest, lepiej, żeby Go nie było. O powstaniu z nienawiści (a nie z miłości, jak czytamy w Ewangelii), ale walce z nią. O nadziei, że gdzieś tam, "na innym świecie", będzie lepiej. Że coś (czyli nienawiść) zostanie zniszczona. Że będziemy mogli żyć wiecznie z tymi, których kochamy.

Tak - mówię im - też w to wierzę, a powiem wam więcej: ten świat też mnie wkurza (użyłam trochę cięższych słów, można się domyślić, jakich). Wkurza mnie nienawiść. Wkurza. Ale mam nadzieję...

Posiadamy inne doświadczenia. Pochodzimy z różnych rodzin. Wynieśliśmy bardzo różny obraz Boga (nawet ci, którzy mówią, że w Niego nie wierzą, też jakoś muszą (?) sobie wyobrazić Jego brak).

Na końcu doszliśmy do jednego wniosku: że my wszyscy jesteśmy do siebie tak cholernie podobni. Wszyscy. Bez wyjątku. I wszyscy chcemy kochać. A z powodu samotności możemy zrobić wiele głupot. I robimy. Jeśli zawsze czulibyśmy się kochani, nie chcielibyśmy robić niczego źle. Ale jesteśmy ciągle ludźmi... Ciągle "na tym" świecie.

Doszło między nami do Spotkania. Celowo piszę Spotkanie - z wielkiej litery. Do niesamowitego Spotkania, podczas którego każdy z nas mógł czuć się - i tak właśnie było! - wolny. Nikt nie powiedział twoja wiara jest gorsza, nikt nie nazwał nikogo grzesznikiem (choć każdy z nas ma swoje za skórą...), nikt się nie zaśmiał. To wielka Tajemnica. Czworo bardzo różnych od siebie osób. Tajemnica.

Zaczęło się od wspólnego obiadu.
Chyba już rozumiem, dlaczego mówi się przez żołądek do serca.

Moje zaczęło chyba jeszcze bardziej kochać i tęsknić.
Nie jestem sama z tym pragnieniem.
Jak dobrze.


sobota, 31 października 2015

jak to jest...?

Drogi pamiętniczku... 
Jestem dziś bardzo smutna i samotna. 
Nie ma przy mnie nikogo z moich najbliższych znajomych.
Ci dalsi - jak to dalsi znajomi - mają mnie w dupie. 
Nikt nie chce nawet czytać mojego bloga. Niektórzy 'lajkują', ale doskonale wiem, że nie czytają do końca...
Drogi pamiętniczku, ratuj.

Nie, nie taki jest mój dzisiejszy wpis w pamiętniku (dziennik zresztą przestałam już prowadzić jakiś czas temu). Nigdy nie zaczynałam tak wpisów. Wydawały mi się zbyt ckliwe - przecież od zawsze jestem 'poważna'. Ktoś kiedyś powiedział mi, że pamiętnik jest dla słabych, samotnych dziewczynek. Moje nerwy zostały wówczas nadszarpnięte. Dla mnie samej wpis w pamiętniku, dzienniku czy nawet tu - na blogu - jest momentem dość ważnym, niemal sakralnym. To 5, 10, 15, czasem 30 czy 45 minut (niedawno pisałam wpis przez 2 godziny!), gdy naprawdę wiele się we mnie dzieje. Szczególnie, gdy opowiadam o tym, co dla mnie ważne. A chyba robię to zawsze... Na pewno się staram.

I lubię to robić. Uwielbiam ten moment, gdy dobrnę do końca - nawet, gdy moja klawiatura jest już zachlapana od łez, a sam wpis nie trafił na stronę, ale wkleiłam go sobie w Wordzie, wierząc, że na coś mi się kiedyś przyda. 

Poza pisaniem rozkoszuję się spotkaniami z drugim Człowiekiem. Gdy Drugi do tego stopnia mnie zachwycił, że nie chciałam kończyć spotkania, a gdy już to rozstanie nadeszło, było mi zwyczajnie smutno. Nie tylko podczas wakacyjnych kolonii w podstawówce, kiedy wiedziałam, że na 99% nie spotkamy się już nigdy w tej samej ekipie. Również w zwykłej codzienności, gdy moje oczekiwania względem konkretnej relacji nie zgadzały się z oczekiwaniami Drugiego - i trzeba było się rozstać, żeby się mocniej nie poranić. A jeśli nie rozstać, to zmienić bieg tego wszystkiego - a to nie raz łączyło się z pewną rezygnacją - szczególnie, jeśli zwyczajnie mi na kimś zależało. Nic nowego, takie życie. 

Czasami lubię karmić się samotnością. Zamykam się wtedy w pokoju i kontemplując moją ścianę, zastanawiam się nad życiem, zajadając kolejną czekoladę i popijając ją następną porcją kawy, (najchętniej z kubka 0.7 l, żeby przypadkiem nie trzeba byłoby wychodzić tak często do kuchni). Wtedy z jednej strony nie znoszę bliskości Drugiego, z drugiej... bardzo jej potrzebuję. Pieprzony paradoks, który zrozumie chyba tylko ten, kto choć trochę przeżył coś podobnego. Odpycham, odrzucam, robię wszystko, by ktoś sobie poszedł, a tak naprawdę bardzo chcę, aby ten ktoś był. Może nie teraz, może nie od razu, może gdzieś tam obok.

Kocham obserwować świat. I widzę, że ludzie na ogół boją się samotności. I w tej samotności robią głupie rzeczy. Jedni zapijają alkoholem. Inni żyją seksem - jak gdyby to on miał im zapewnić największą rozrywkę. Często nie ważne nawet, z kim i gdzie. Inni, uzależnieni od mediów światowego przekazu, krytycznie komentują na forach każdy wpis, z którym się nie utożsamiają - nie ważne są słowa, ważne, żeby bolało, żeby wyrzucić frustrację, żeby było głośno. Jeszcze inni płaczą, cicho skuleni w kącie... Nie chcą być widoczni, nie chcą, by ktoś widział ich łzy - a jednocześnie chcieliby, aby Inny pozwolił tym łzom wsiąknąć w swój sweter, aby zwyczajnie był, o niczym innym nawet nie chcą marzyć. Są też i tacy, którzy głośno się śmieją, a w środku wegetują, umierają. Tacy, o których mówi się z boku, że to dzieci szczęścia. Często mają pieniądze, dobrą posadę, relacje krótkoterminowe - ale coś dalej w nich umiera. Istnieją i tacy, którym rodzice od zawsze mówią, że mogą wszystko. A oni wiedzą, że nie są dobrzy - ani w matematyce, ani w języku polskim. Medycyny też nie wybiorą. Nie chcą być 'dobrymi dziećmi', ich marzeniem jest latać. Na to się nie pozwala. Mądrzej jest stąpać twardo po ziemi, choć nie to zapewnia im szczęście.

Błąkamy się. Samotni wśród tłumu. Szukamy schronienia. Poczucia bezpieczeństwa.

Często nie wiedząc nawet, czego szukamy.

Nie lubię się bać. Nie znoszę smutku. To mój najgorszy wróg. Weź się uśmiechnij. Don't worry, be happy. Jak w reklamie pasty do zębów.

Wiele razy spotykałam moralizatorów, mających odpowiedź na każdy mój smutek. Umarł komuś ojciec? Będzie dobrze... Choruje ktoś? Stary, weź się w garść... Opuścił chłopak, zostawiła dziewczyna? Nie była ciebie warta... To nieważne, że to ty ją najmocniej skrzywdziłeś, zraniłeś, a ona nie dała już rady... A ty wtedy też byłeś najbardziej samotny, to prawda. Chciałeś kochać. I z tej miłości zrobiłeś tyle głupot, tyle wielkich głupot, że sam nie jesteś w stanie nawet w to uwierzyć.

Nie wiem, jak Wy - ja tak mam.
A to wszystko dlatego, że jestem samotna. A jednocześnie tak mocno boję się kochać.

Wiele piszę ostatnio o relacjach. I pewnie będę to robić. To temat, który najbardziej mnie ostatnio pochłania - szczególnie w kontekscie moich własnych decyzji.

Remarque napisał kiedyś, że samotność nie ma niczego wspólnego z brakiem towarzystwa. Na świecie żyje ponad 7 miliardów ludzi...

Jak to jest, że jest tylu samobójców?
Jak to jest, że tyle ludzi co dzień umiera nie tylko z braku pożywienia i innych elementarnych potrzeb, ale braku miłości?
Jak to jest, że nie raz doświadczam tego rodzaju samotności, która rozrywa moje serce od środka, nie pozwala oddychać...? Gdy już nie wiem, co to radość, gdy najchętniej schowałabym się pod kocem i przespała cały dzień?

Rozkochałam się w Stachurze. Ostatnio bardzo mi bliski. To on mi pomógł zrozumieć kilka rzeczy w dziwności tego świata. Sam nie do końca był "normalny". I tak przez innych nazywany. Może dlatego.

A my, czy możemy naprawdę pomóc drugiemu człowiekowi, jeżeli sami pomocy potrzebujemy, jeżeli cierpimy? Przecież tym, czym jesteśmy wewnątrz, tym jesteśmy na zewnątrz, i jeżeli jesteśmy wewnątrz jedną krwawą raną, jedną wielką gulą cierpienia, to przecież wszystko, co dajemy drugiemu człowiekowi, jest tym cierpieniem napiętnowane naznaczone zarażone. Trzeba by być jak Słońce samym światłem, samym blaskiem, samym ciepłem, samym dobrem, samą miłością - żeby móc komukolwiek pomóc. Prawdziwie pomóc, nie tak, jak pomagamy: niezdarnie marnie ślamazarnie chwilowo ułamkowo ułomnie znikomie bezowocnie. Czy można być Słońcem?

Słońce jest jedno... ludzi wiele...
a czy znajdę w tłumie Człowieka?

piątek, 30 października 2015

ktokolwiek widział, ktokolwiek wie

Listopad jest dla mnie takim czasem, że w jakiś sposób dokonuję co roku rewizji swojego, na szczęście jeszcze dość krótkiego, życia. Myślę więcej o sensie i bezsensie przemijania, o swoich relacjach, o tym, co za mną, a co jeszcze mogę zmienić, by mnie samej i innym ze mną żyło się zwyczajnie lepiej. 
To taki rodzaj cichej melancholii, którą niekoniecznie chcę wiązać ze smutkiem. Coś we mnie umiera, właściwie codziennie. Nie tylko się "starzeję" (cóż... 22 lata to nie przelewki...), ale w jakiś sposób dorastam, zmieniam kąt widzenia rzeczywistości, żyjąc nie tylko wspomnieniami, lecz także - mam nadzieję - coraz większymi pragnieniami i odkrywanymi nadal pasjami. 

Niedawno kilku moich najbliższych znajomych stwierdziło, że jestem jak dziecko. Czasem się tak czuję, to fakt. Potrzebuję przytulenia, poczucia bezpieczeństwa, możliwości wypłakania się w rękaw... Staram się być szczera - tak z sobą samą, jak i z ludźmi, ale i Bogiem, w którego wierzę. Niekiedy mi nie wychodzi. Czasem kłamię nawet sama przed sobą. Innym razem uciekam, zamykam w sobie albo wrzeszczę, mówiąc, że to 'oni' są winni całej sytuacji, albo - bardzo skrajnie - całą winę biorę na siebie, nie dając sobie prawa do przeżywania emocji po swojemu, do możliwości poczucia się bezpieczną (tak głęboko wpisanego w moją kobiecą naturę), akceptacji, czy - mówiąc górnolotnie - bycia kochaną. Po prostu, tak już mam.

- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytałam ostatnio bliską mi Osobę.
- Niczego.
- A czego oczekiwałeś? 
- Niczego.
- Wiesz, ja chyba też.
- Wiem. 

Chciałabym ciągle uczyć się, aby niczego od nikogo nie oczekiwać, ze świadomością, że nikt nie jest mi niczego 'winny', przede wszystkim w relacjach. Nie zmuszę nikogo do tego, aby chciał mnie kochać, stworzyć więź czy nawet zwyczajnie porozmawiać. I nie chcę być do tego zmuszana. Nie chcę słyszeć: "a bo powinnaś...". Wcale nie powinnam! Mogę. Nic nie muszę. 

Nie muszę zasługiwać na czyjąś miłość.
Nie muszę ciągnąć relacji, jeśli ona do niczego dobrego mnie nie prowadzi.
Nie muszę zbawiać świata. 
Nie muszę wszystkim pomagać.
Nie muszę być zawsze miła i grzeczna - nawet w kościele.
Nie muszę czuć się jak marionetka, którą ktoś (Ktoś) steruje - niezależnie, czy będzie to ojciec, czy matka, chłopak, przyjaciel, dyrektor, czy tylko zwykły znajomy.

Moja Mama jest osobą niezwykle kochaną. Tydzień temu była na koncercie z moimi braćmi. Zakupili bilety. Koncert "Sokoła". Wojtek z Piotrkiem śmiali się potem, że Mama skakała jak oszalała. "Jestem już stary..." - miał powiedzieć raper. Moja mama dziesięć lat starsza. Jedna ze starszych osób na tej sali. Rapująca razem z nimi. "Kto nie skacze, ten z policji...!" Pełen chill out. 

Wie, że "nie wypada" to najgłupsze określenie świata. Sama mi to kiedyś powiedziała.

Gdy powiedziałam o tym moim znajomym, powiedzieli, że mam fajną Mamę. Wyluzowaną. Że chcieliby ją poznać. 

Nie dziwię się. :) 

Kiedyś zapytałam Ją, dlaczego na wszystko, co robię, się zgadza? Dlaczego daje mi wolną rękę w tylu sytuacjach? Dlaczego nigdy nie zmuszała do nauki zarówno mnie jak i moje rodzeństwo? Dlaczego tak cholernie ufała, że kiedy mówiłam, że jadę autostopem do Medjugorie, to wrócę bezpiecznie z powrotem (a wiem, że się strasznie martwiła...)? 

Powiedziała mi wtedy, że nie miałoby to sensu, bo i tak zrobiłabym po swojemu. Prędzej czy później. I że nie jestem Jej własnością - mimo że kocha i się martwi.

Siostra Elżbieta miała 75 lat. Od 8 lat rak kości zżerał Ją od środka. Kiedy odchodziłam ze Zgromadzenia, Ona już bardzo rzadko pojawiała się na refektarzu, by zjeść z nami posiłek. Czasem mijałam Ją na korytarzu - chodziła już wtedy bez habitu (choć swój czarny welon starannie nałożyła). I niemal do końca dawała mi cukierki. 
Pamiętam moment, w którym napisałam wiersz. Zadedykowałam. Podałam cicho, kiedy wychodziłam z kaplicy po skończonej modlitwie. Ucieszyła się. Dała mi potem swój obrazek - 50-lecie ślubów zakonnych. Matka Boska Częstochowska. 
Teraz zajmuje jedno z miejsc w moim małym pokoju. Ciągle żywa w moim sercu. W sierpniu minął rok, kiedy odeszła z 'tego świata'.
Pamiętam, kiedy rozmawiałyśmy razem o autostopie (jeszcze w styczniu, na kilka miesięcy przed śmiercią, widziałam Ją, wracającą od swojego brata z leżącej o 60 km od klasztoru miejscowości). Powiedziała mi wówczas, że życie ma tylko wtedy sens, kiedy się widzi największe dobro nawet w najgorszych ludziach. 
Nigdy mi się na nic nie skarżyła. Nawet o swojej chorobie mówiła z uśmiechem, choć widziałam, jak cierpi. 
Była realistką, to fakt. Nie tylko babcią do przytulenia. Potrafiła szczerze powiedzieć, co myśli. Dzięki Niej dowiedziałam się, co to życie w prawdzie i szczerości przed sobą. Choć nie miałam odwagi powiedzieć Jej, że odchodzę ze Zgromadzenia... Ona wiedziała. Powiedziała mojej współsiostrze,  ta przekazała mi, że s. Ela się za mnie modli.  
Tęsknię za Nią, choć wiem, że już jej tutaj nie spotkam i nie przytulę. Zawsze jest jednak obecna w moim życiu. Wierzę w świętych obcowanie - i to mi daje nadzieję, że ciągle, że już teraz, że jest, że nie umarła. Na szczęście mam Jej obrazek. Moją relikwię.

Jeśli mam dokonać rewizji mojego życia, chcę zapytać samą siebie: czy jesteś szczęśliwa? Czy cieszysz się z tego, co robisz? Czy żyjesz pasją?

Nie wiem. 
Zaczęłam naukę dwóch obcych języków. Angielskiego (już umiem więcej niż I don't understand :)) i hiszpańskiego. Planuję również naukę szwedzkiego - zakochałam się w Skandynawii, mimo że ludzie, którzy tam mieszkają, są dla mnie dość obcy kulturowo, wolę raczej lato i wczesną jesień niż mrozy, ciemności i zimno, a sama nauka języka szwedzkiego niesamowicie mnie przeraża. Kilka miesięcy temu nienawidziłam języków obcych, frustrowała mnie sama myśl, by w poniedziałki i czwartki wstać o 8:00 na zajęcia (mimo że były one na 10:00 i długi czas stały się jedynymi zajęciami na uczelni w ciągu dnia). Pani straszyła, że nie dopuści mnie do egzaminu - na szczęście udało mi się poprawić testy.

Zaczęłam przyjaźnić się z obcokrajowcami. I tak wyszło, że ten znienawidzony język stał się czymś, co zaczęło mnie pasjonować. Przestałam przejmować się błędami, śmieję się z nich. I z błędów, które popełniają moi obcojęzyczni przyjaciele (ja tęsknię cię :)). 

I chyba tak jest w ogóle w życiu... Całym życiu. Dopóki w coś nie wejdę (nieważne, czy to będą relacje, czy gra na instrumencie, czy jeszcze coś innego) i tego nie poznam, do tego momentu nie zacznę tym żyć. 

Z moim pisaniem dzieje się ostatnio coś dziwnego :) Im więcej piszę, tym notki wydają mi się coraz bardziej nieskładne. Jak dobrze! Źle byłoby, gdybym nie musiała niczego poprawiać. To do mnie niepodobne.

"Całe życie przed tobą!" - jak nie znoszę tego stwierdzenia. Bo co ono oznacza? 

Nie rób tego dzisiaj, skoro możesz jutro.
Nie miej wielkich pragnień dzisiaj, bo nie masz środków i możliwości.
Znowu zaczynasz...
Nie uda ci się...
Jesteś jeszcze za młoda (a za 5 lat ci sami powiedzą, że już za późno). 

I inne hamujące głupoty.

Dzięki Mamo, że Ty mnie nigdy nie hamujesz. Choć tyle razy żyłam na krawędzi. Choć tyle razy igrałam z moim życiem jak z ogniem. Choć może nie raz mogłam zawieść Twoje nadzieje. Ale Ty dalej we mnie wierzysz. 

Dzięki wielkie tym, którzy niczego ode mnie nie oczekują. Którzy dają wolność. Którzy nie mówią mi, jaka powinnam być, pozwalają być sobą - choć może nie raz zawodzę, gadam głupoty, moje zachowanie wzbudza w nich smutek, a nawet zdaję się ich odpychać. Tym, którzy niekoniecznie mnie rozumieją - ale to im nie przeszkadza, aby być obok

Mogłabym wymienić z imienia. Ale byłoby za dużo takich osób.

"Winien jestem ci wszystko, ponieważ cię kocham" - napisał kiedyś de Saint-Exupery w 'Małym księciu'. 

A może... może właśnie nie winien...?
Może właśnie kocham, bo czuję się wolna?
Bo nic nie muszę?
Kto wie...?